Drodzy Czytelnicy.
W marcu 2016 straciliśmy kontrolę nad blogiem. Po wielu miesiącach odzyskaliśmy dostęp do konta i wracamy do Was. Posty datowane między 03.3016 a 12.2017 to rekonstrukcja wydarzeń w tego okresu. Bieżące posty datowane są od 2018 roku.

Szukaj na tym blogu

poniedziałek, 15 lutego 2016

czwartek, 14 stycznia i piątek 15 stycznia - oczyma Marcina


Czwartek 14 stycznia

Cytat z Czterech pancernych i psa: "deszcze niespokojne potargały sad", pasuje jak ulał to wczorajszej nocy i dzisiejszego dnia. Psy ujadały pół nocy, a deszcz i wiatr sponiewierał okolicę. Niewyspany i zmarznięty (?!) i gilem do pasa obudziłem się znowu przed budzikiem. 

Namierzyłem ciepłą bluzę i czym prędzej założyłem, żeby uniknąć przeziębienia. Okna z poprzecznymi wąskimi szybami regulowanymi w poziomie oczywiście zostawiłem otwarte na przestrzał, okryty jedynie prześcieradłem i chroniony moskitierą spędziłem tak noc i teraz odczuwam tego skutki. Przy śniadaniu dowiaduję się, że w Afryce też można się przeziębić. Choć pewnie wielu moich rodaków uznałoby to za kiepski żart. Donośny dźwięk wyłączającego się agregatu starej lodówki oznajmił wszystkim, że właśnie wysiadł prąd i czas na przerwę od żmudnego segregowania zdjęć i filmów, jakim zajmujemy się dziś od rana. 

Brak prądu nie przeszkadza koledze, w uruchomieniu elektrycznego czajnika i bezskutecznym oczekiwaniu na wrzątek. Po jakiś 10 min, uruchamia się lodówka, czajnik, ładowanie baterii komputerów, za chwile jest herbata parzona po Afrykańsku przelewana przez sitko i kawa o nazwie AfrykaFe. Fe w nazwie jest mylące, bo sprawdziłem, że smakuje znośnie, ale mocy nie ma żadnej można pić litrami. Problemy z kartami SD, długie przegrywanie z użyciem programu Sony uprzykrza nam i tak już markotny dzień, ogólnie pod ślimakiem. Z braku prądu i gapiostwa rozładowuje jeden telefon i próbuję wejść na FB z drugiego, co się nie podoba i prosi o potwierdzenie tożsamości, słaby net nie pozwala dokończyć procedury w określonym przez twórcę Facebooka czasie, co skutkuje blokadą konta. W związku z tym, że nie podałem właściwych danych przy rejestracji, wysyłanie skanu dokumentu do centrali FB byłoby nie tylko według polskiego prawa działaniem nielegalnym, a przy okazji nieskutecznym. Cóż, jak stwierdził mój serdeczny kolega wyciągający mnie wielokrotnie z komputerowych opresji: "istnieje życie pozafacebookowe". 

Dzień schodzi nam na opisach szkół, sortowaniu zdjęć i pisaniu tekstów, które przeczytałeś/aś już wcześniej na fundacyjnym blogu, takie małe zagięcie czasoprzestrzeni. 
Dzwonek oznajmił nam koniec lekcji, wszak jesteśmy w szkole swahili, a kolejny, że kolacja na stole oczekuje naszej obecności. Jak pieskowi z eksperymentu Pawłowa leci mi ślinka w drodze do stołówki. Wieczór zapada tu nagle i niepostrzeżenie, nie potrafię się do tego przyzwyczaić. 
Brak świateł w okolicy powoduje, że takiej ciemnicy to nie powiem, gdzie można tylko szukać, może w jakiejś zapomnianej piwnicy. Za latarkę służy ekran telefonu, a muminki porywają mnie do swojej krainy gładko i bezboleśnie. Jutro drugi dzień z zaplanowanych na pracę szumnie zwaną biurową.


Piątek 15 stycznia

W skrócie jak wczoraj, z tym, że pogoda dziś lepsza. I na tym proponowałem, żeby zakończyć, ale siedząca obok mnie Agnieszka, która właśnie ogarnia kolejkę chętnych do adopcji serca, na internecie wolnym, jak dwudniowe flaczki z olejem, kazała mi napisać co dziś widziałem. Bolące od wpatrywania się w ekran komputera oczy, zmusiły mnie dziś do spaceru po okolicy szkoły. Odkryłem drzewo, z którego spadają owoce, które już jadłem, jako deser, w smaku podobne do naszych wiśni, tylko bardziej fioletowe i ten kolor zagości na dłużej na mojej koszuli i spodniach, które razem z trzydziestoma innymi rzeczami odebrałem dziś z prania. Z lekko wilgotnych jeszcze ubrań zrobiłem oryginalny kolaż rozwieszając je na poprzecznych szybkach okna, żeby przeschły. 

Zwiedzając tyły szkoły poznałem osobiście psy, które od trzech nocy niemiłosiernie ujadają i pewnie budzą nie tylko mnie. Podobno po dwóch tygodniach człowiek się do tego przyzwyczaja, co w psychologii nosi nazwę procesu habituacji, poprawcie mnie bo mogę nie pamiętać dokładnie. Ksiądz Edward, który mieszka tu od ponad 40 lat jest dowodem na to, że to działa. Do wyjazdu będę miał szansę być w połowie tego procesu. Kursanci, którzy spędzą tu ok. 4 miesięcy, przyzwyczaja się po czym pójdą w busz znając na tyle swahili, żeby sobie poradzić z większymi sprawami. To swoją drogą bardzo dobra efektywność nauczania obcego języka. Więc jeśli ktoś rozważa, to niech już nie rozważa tylko zbiera fundusze i tu przyjeżdża. 

Wracając do psów, to Agnieszka ma jakieś proszki nasenne na podorędziu, więc kombinuję jak tu wykorzystać szansę, żeby przespać całą noc, a może i wszyscy pośpią, kiedy zaaplikujemy je komu trzeba. Od zachodniej strony szkoły znajduje się dziwna budowla, której przeznaczenia nie rozumiałem do dziś. Pracownicy naprawiający basen dla ryb umieszczony niedaleko niej uprzejmie mnie oświecili, że to stanowisko do gry w squash'a. Znam osobę, która by się na takie cudo ucieszyła. 
Po trzech nieprzespanych nocach kilka osób zgłaszało przy kolacji bóle głowy i ogólne rozbicie, objawy podobne do malarii, więc jutro dmuchamy na zimne i hurtem idziemy się przebadać. Ta choroba jest traktowana tu, jak u nas grypa. Kiedy ludzie czują się źle idą na badanie i po prostu biorą leki. Z drugiej strony długo nieleczona może poważnie zagrozić zdrowiu, a nawet życiu, więc nie ma co żałować parę groszy na test, który jest bezbolesny, a standardowe leczenie trwa podobno 3-5 dni. Siostra Rut właśnie przechodzi lekko spóźnioną terapię zastrzykami, co nie przeszkadza jej pokonywać na tylnym siodełku motocykla 25 km przez busz. Inna przemiła Siostra z Madagaskaru, kursantka poczuła się na tyle źle, że jedzie jutro do szpitala i wraca w poniedziałek. Mam nadzieję, że to nie malaria, tylko psy przyjmą winę na siebie za ogólne samopoczucie ekipy. 

Miało być krótko, ale znowu mi nie wyszło, rozumiem tych, co przestali czytać w połowie. Tym co wytrwali poniżej podam kolejne wyniki losowania lotto. Tymczasem wracam do obróbki materiałów filmowych, podczas gdy Agnieszka będzie pracować na drugim komputerze odebranym czasowo Siotrze Rut celem naprawy gładzika. 

Normalnie piątek jest dniem filmowym w szkole, mają tu magnetowid, TV i kasety VHS, jeśli ktoś z was jeszcze je pamięta, ale tym razem nie ma chętnych, kursanci rozeszli się po pokojach i odpoczywają po trudach nauki. Jedynie Steve z Bostonu jeszcze przerabia własnoręcznie zrobione fiszki. Siedzimy w trójkę w sali w ciszy kompletnej, jak makiem zasiał. Słychać tylko klikanie w klawiaturę i rytmiczne pomruki lodówki, do późnej nocy komputery pochłaniają nas bez reszty. Wieczorem boli mnie głowa dość mocno, a że niezbyt często tak mam, to przy śniadaniu zapytam bardziej doświadczonych w temacie, a tymczasem jakiś przeciwból, których ogólnie unikam będzie musiał się znaleźć w moim przewodzie pokarmowym.

Marcin

ps. osobno opublikowane są dni oczyma Agnieszki + zdjęcia (szukaj jeden post wcześniej i jeden później)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz