Drodzy Czytelnicy.
W marcu 2016 straciliśmy kontrolę nad blogiem. Po wielu miesiącach odzyskaliśmy dostęp do konta i wracamy do Was. Posty datowane między 03.3016 a 12.2017 to rekonstrukcja wydarzeń w tego okresu. Bieżące posty datowane są od 2018 roku.

Szukaj na tym blogu

wtorek, 23 lutego 2016

Sobota, 16 stycznia oczyma Marcina


Na zielonym trawniku tuż po śniadaniu zaparkowały cztery pikipiki, czyli taksówki motocyklowe, najpopularniejszy sposób komunikacji zaraz po daladala, niewielkich busikach przewidzianych na 12 osób, a mieszczących 20 i więcej, czego doświadczyliśmy kilka dni temu w drodze z Nakuru, Kenia, do Musoma, Tanzania. Przeciwdeszczowe bluzy i chromowane ochraniacze motocykli błyszczą w porannym słońcu, kiedy międzynarodowa ekipa w składzie: Chris, reprezentujący Filipiny, z czarnym szalikiem  owiniętym wokół szyi, Steve, Boston, Massachusets, USA i my, Poland, EU, startuje na tour de Kigiera Etuma po szutrowych drogach i ścieżkach przez busz, aż po trawers pomiędzy drzewami, bo nasi kierowcy nie do końca znali drogę. Wioski mijane po raz kolejny nie robią już takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Rozpoznaje kilka zakrętów, charakterystycznych punktów przelotowych. 




Na drodze spotykamy wielu motocyklistów pędzących na łeb na szyje, jakby wyboje były im niestraszne, a nieśmiertelność kupili w promocji razem z paliwem na CPN. Benzynę kupuje się tu butelkach po wodzie z przydrożnych stolików, płatność tylko gotówką. Nie dziwne, że mają tu osobne oddziały dla poszkodowanych motocyklistów, skoro wszyscy jeżdżą bez kasków, żadnych protektorów tu nie widziałem w użyciu. 

Mkniemy w równych odstępach co chwila kogoś wyprzedzając lub siebie nawzajem, wtedy klikam pamiątkowe fotki. Szybko się orientuje, że znowu trafił mi się najbardziej zniszczony pikipiki i parę minut później jadę już na końcu w pyle. Okulary, czapka z daszkiem i przywieziona z Wietnamu maseczka przeciwpyłowa zakładana na gumki za uszy ratuje sytuację i jednocześnie wzbudza zainteresowanie przechodniów i innych pędzących po szutrówce. Jadąc jako ostatni mój kierowca gubi drogę, nie rozpoznaję jej i pytam czy na pewno dobrze jedziemy, kiwa głową twierdząco, po czym skręca nagle i jedziemy ścieżką pośród drzew. Później przez jakieś zarośla i w końcu widzę znajome ogrodzenie z drutem kolczastym. 




Docieramy pod tylne wyjście, od razu przypomina mi się przygoda z niską bramką i gwiazdami. Przy rozliczeniu kolejne nieporozumienie z 5 tysięcy robi się nagle 10, na co się nie godzę. Objeżdżamy po łące cały ośrodek i pod główną bramą proszę jedną z wychowawczyń, żeby wytłumaczyła w Swahili, że inaczej się umawialiśmy na koszty dojazdu. Ojczysty język dociera do kierowcy, a ja orientuje się, że nie zrozumiał on niczego co mu opowiadałem po drodze. Zdyszany wpadam do sali, gdzie już się zaczęło. Dzieci czekały z posiłkiem, aż przyjedziemy. Dostaje kubek z gorącą i podobno bardzo odżywczą papką, którą tu jedzą codziennie, zwaną uji (udżi), a po naszemu papu. 

Przywieziony z PL stabiliazator kamery znowu się przydaje, biegam i nagrywam kolejne występy dzieci, śpiewają, tańczą, grają na bongosach, później obowiązkowe prezenty, tym razem tradycyjny zestaw łyżka/widelec i kwietne girlandy na szyje. Następnie dzielimy się zadaniami, cała czwórka pracuje intensywnie do godzin popołudniowych. W przerwie krótkie spotkanie z głównodowodzącym ośrodka, posiłek w postaci gorącego ryżu z kurczakiem, wypas. Nie uchodzi odmawiać, więc ściubię kilka kęsów. Siostra Rut, w tak zwanym miedzy czasie zaprowadza mnie i Chrisa, do gabinetu lekarskiego na badanie pod mikroskopem, które wykazuje malarię, u mnie wynik 2, u Chrisa 3. Otrzymujemy leki i zaczynam terapie natychmiast. Chris, jako duchowny opiera się braniu leków, zasłaniając się modlitwą. Proszę więc siostrę Rut, żeby przekonała go do sensowności leczenia, argumentując, że jako duchowni lepiej się wysłuchają, co skutkuje. Zimne poty wychodzą mi na czoło, Chris ciaśniej wiąże szalik. Nie mamy żadnej taryfy ulgowej, wracamy do pracy: zdjęcia, wywiady, protokoły, dokumenty. Na koniec szybki telefon po pikipiki. 



Wypijamy z Chrisem zapasy przywiezionej ze sobą wody. Wychodzę przed bramę, jako ostatni i znowu trafia mi się najgorszy motocykl. Kierowca bez kasku, jedzie wolno, na końcu, silnik dziwnie warczy, lewą ręką trzyma cały czas na wpół wciśnięte sprzęgło, rozbite zegary, wgniot na baku świadczą o jakiejś wypadkowej historii tego egzemplarza. Widząc zapał i chęci pilota tego bolida uspokajam go w Swahili, mówiąc polepole, co nie ma swojego odpowiednika w języku moim ojczystym, a oznacza różne rzeczy w tym kontekście, że się nie spieszymy, luzujemy. 
Każda górka przejechana na luzie w dół powoduje, że peleton gdzieś nam ucieka z horyzontu, a spadający łańcuch zatrzymuje nas kilka razy. W Musomie doganiamy Chrisa, który trzęsie się z zimna. Szukamy reszty, nikogo nie ma. Prosimy naszych raiderów o poczekanie, bo zamierzamy śmignąć przez targ, zakupić to i owo, a później jechać na bazę w Makoko. 
Chris traci apetyt na soki i z targu wracamy z niczym. Jego kierowca z założonym odwrotnie kaskiem czeka karnie, a mój się rozmył w tłumie, co mnie martwi, bo mu jeszcze nie zapłaciłem za wycieczkę z przygodami z Kigiery. Pojawia się policja, później mój raider, bez motocykla. Pytam gdzie dwukółka, policjant odpowiada, że konfiskata, bo jechał bez kasku, z pasażerem, a kasy nie miał na mandat. Biorę nieszczęśnika na bok, podając rękę z misternie zwiniętym banknotem rozliczam się niepostrzeżenie, co pozwala mu odzyskać gruchota i daje większe szanse na powrót 25km do domu. Zgarniam z ulicy pierwszego co mówi po angielsku i wracam z Chrisem do Makoko. 



Szybki prysznic, kolacja i padam na łóżko zwalony zmęczeniem i ogólnym rozbiciem po przyjęciu kolejnej dawki leków przeciwmalarycznych. Pierwszego dnia leczenia trzeba wziąć lek w południe i osiem godzin póżniej, następnie dwa dni rano i wieczorem i powinno być po sprawie. Tyle mówi teoria, o praktyce będę pewnie jeszcze pisał. Tymczasem cieszę, że mam to już za sobą, bo obawiałem się malarii najbardziej. Teraz kiedy już się leczę, stres mi nieco opadł wraz z poziomem energii...
Marcin

ps. w kolejnym poście opis dnia Agnieszki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz