Głośne ujadanie psa budzi mnie na chwile przez budzikiem, 4:30, ciemno, ogarniamy mandżury i spotykamy się na dole w jadalni, gdzie miały na nas czekać termosy z wrzątkiem do zalania suchego śniadania z torebki. Drzwi domu zamykane są od wewnątrz na dwa spusty: górny dostępny z zewnątrz przez klapkę w drzwiach i dolny możliwy do otwarcia tylko z wewnątrz. Ta bariera zatrzymuje zarówno potencjalnego złodzieja jak i Reginę, którą wpuszczam do środka. Paczka owsianki i spiruliny, to żadne przysmaki, ale solidna porcja energii wystarczająca na długo. Kubek kończę już w aucie, który. Tym razem juz tylko we 3kę dojeżdżamy na pusty o tej porze dworzec. Afryka rządzi się swoimi prawami, czas płynie tu inaczej niż w PL, co udowadnia nam czas odjazdu 12 osobowego minivana z bagażnikiem, który z trudem mieści nasze dwa 50-60l plecaki i większy pakunki innego pasażera. Planowany start 5:30, widząc spóźnienie pytam po angielsku kierowcy co się dzieje, a on na to, że wystartujemy przed six. To takie pojęcie czasu, które należy rozumieć, że jak wsiądzie minimum 6 osób to jedziemy. Do 7mej zbiera się łącznie 13, licząc też dwójkę dzieci siedzących na kolanach karmiącej piersią matki i " w nogach" obok mnie w ostatnim rzędzie, tuż przed bagażnikiem. Jeszcze tylko obowiązkową osobista kontrola wojskowa na wylocie z dworca, tankowanie i 7:30 mijamy rogatki miasta, gdzie na rondzie umieszczona na postumencie rozbita czołowo toyota yaris straszy kierowców, wyprzedzających na 3ciego i więcej, co jest z reszta normą na zatłoczonych drogach Kenii.
Krajobraz się zmienia, pagórki Nakuru stopniowo przechodzą w zielone płaskie pałacie ziemi obsadzonej herbatą, plantacje jedna po drugiej, ładne malutkie domki dla pracownikow i droga, na której kwitnie handel w prowizorycznych sklepikach.
Krajobraz się zmienia, pagórki Nakuru stopniowo przechodzą w zielone płaskie pałacie ziemi obsadzonej herbatą, plantacje jedna po drugiej, ładne malutkie domki dla pracownikow i droga, na której kwitnie handel w prowizorycznych sklepikach.
Nagle pośrodku buszu busik się zatrzymuje i każą wszystkim wysiąść, nerwowo szukam w pobliżu policji lub wojska, pusto, pytam co dalej, pada krótkie: We will go to the bush now. Daje szybki znak Agnieszce, żeby nie w wysiadała. Pytam po co? We go pee. Uff.. Uśmiecham się i za chwile stoimy w rzędzie na brzegu drogi podlewając busz.
W takich miejscach zbierają się również obnośni handlarze, sprzedających lokalne legiony i wodę raczej niepewnej jakości.
Busik trzęsie niemiłosiernie, a każdy spowalniacz wybudza ze snu Agnieszkę, która usilnie próbuje spać przyjmując skomplikowane pozycje na standardowej wielkości fotelu.
Okoliczności przyrody są niesamowite, soczysta zieleń plantacji herbaty, małe domki pracowników, zatrzymane zostaną w moje pamięci, bowiem brudne od deszczu i pyłu okna oraz nieustający masaż wibracjami auta utrudniają zrobienie jakiegokolwiek sensownego zdjęcia.
Wioski podobne do siebie, czasem dziecko w mundurku szkolnym podążające poboczem do szkoły oddalonej kilka km od domu, to znowu jakieś zwierzęta domowe wyjadające trawę z odkosa. Mostek i rzeka z brązową wodą, motocyklista bez kasku wyprzedzający na zakręcie. W busiku prawie nikt nie rozmawia, jest względna cisza, ale to pewnie dlatego, ze mam założone stopery w uszach.
Po wyjechaniu pasmo górskie ponownie zmiana krajobrazu, pojawiają się wysokie drzewa i gęste zarośla. Widać wycinkę i przygotowanie pól pod uprawę herbaty...
Nie docieramy do końca - zostajemy łaskawie zostawieni przy komisariacie policji wmontowanym w wiatę na środku niczego i ok. 20 km od miasta. Informacja, że bud dojeżdża do centrum standardowo okazała się lekko naciągana. Całe szczęście odbiera nas s.Rut i ks.Edward - misjonarze, z którymi spędzimy najbliższy tydzień. To najdłuższy postój na trasie Tanzania - Kenia - Tanzania.
Wieczorową porą, po 4 zmianach busów, 5 przesiadkach - lądujemy w Language School Makoko, gdzie mamy nocleg przez kilka dni.
I podobno przyzwoity dostęp do prądu czy netu.
Tylko paść na łóżko.
A stąd "jedyne" 23 km do Kigery - miejsca, gdzie czekają nasi kolejni podopieczni.
Tam już jednak bieda tak piszczy, że stan budynków oraz dostępność tych, które jeszcze się nie zawaliły, nie pozwala na nocleg nikogo z zewnątrz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz